Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - Niebo Heechów
NIEBO HEECHÓW
W czasie całej podróży Lurvy nie mogła zapomnieć o zagmatwanym szarym wzorze widocznym w wizjerze. Nie było to coś, co dałoby się rozpoznać, ale widziała to już wcześniej - oglądała przez długie nie kończące się miesiące.
W drodze do Nieba Heechów, kiedy lecieli z prędkością większą od światła, byli kompletnie sami. Wszechświat wokół nich był pusty, z wyjątkiem ziarnistej, przemieszczającej się szarości. To oni byli wszechświatem. Nawet w długiej podróży do Fabryki Pożywienia nie byli tacy samotni. Tam mieli chociażby gwiazdy. Albo planety. W przestrzeni tau, czy też w jakiejś innej zwariowanej przestrzeni, przez którą latały statki Heechów, czy pod którą nurkowały lub okrążały, nie było nic. Ostatni raz Lurvy znajdowała się w takiej pustce w czasie swoich misji z Gateway. Nie wspominała tego miło.
Ten statek był znacznie większy niż wszystkie, jakie dotychczas widziała. Największe statki na Gateway przeznaczone były dla pięciu osób. W tym zmieściłoby się dwadzieścia, jeśli nie więcej. Składał się z ośmiu oddzielnych pomieszczeń. Trzy przeznaczone na ładunki, jak im wyjaśniał Wan, automatycznie napełniały się produktami Fabryki Pożywienia podczas dokowania statku. Dwa wyglądały jak luksusowe kabiny, lecz nie dla ludzi. Jeśli „koje", które wystawały ze ściany, faktycznie były kojami, to i tak nie mogły pomieścić dorosłego człowieka. Jedno pomieszczenie Wan traktował jako swoje - zaprosił Janine, by z nim zamieszkała. Kiedy sprzeciwiła się temu Lurvy, zmartwił się, ale nie nalegał dalej. Towarzystwo się rozdzieliło - mężczyźni zamieszkali oddzielnie, kobiety oddzielnie. Największe pomieszczenie, znajdujące się w matematycznym środku statku, miało kształt cylindra ze spiczastymi końcami. Nie miało ani podłogi, ani sufitu - nic za wyjątkiem trzech siedzeń przymocowanych do powierzchni przed pulpitem sterowniczym. Ponieważ powierzchnia ta była zakrzywiona, siedzenia zbliżały się do siebie. Miały bardzo prosty kształt, do którego Lurvy zdążyła się przyzwyczaić w czasie wielomiesięcznej podróży.
- W statkach z Gateway rozciągamy nad nimi siatkę - zauważyła.
- Co to jest „siatka"? - spytał Wan, a gdy mu wyjaśnili, stwierdził: - Świetny pomysł. Zrobię to w czasie następnej podróży. Mogę ukraść trochę materiałów od Starców.
Tak jak we wszystkich statkach Heechów pulpit sterowniczy był prawie automatyczny. W rzędzie znajdowało się kilkanaście karbowanych kół, a przy każdym widniały kolorowe światła. Gdy pokręcono kołami (co nie znaczy, że ktokolwiek mógłby je przekręcić podczas lotu - to uważano jednoznacznie za samobójstwo), światła zmieniały kolor oraz intensywność, i pojawiały się jaskrawe i ciemne pasma niczym linie widma. Oznaczały ustawienie kursu. Nawet Wan nie potrafił ich odczytać, a tym bardziej Lurvy i pozostali. Ale od czasu pobytu Lurvy na Gateway wielkie mózgi, często za cenę życia poszukiwaczy, zgromadziły pokaźną porcję informacji. Niektóre kolory oznaczały szansę na coś, o co warto było się pokusić. Inne odnosiły się do długości podróży przy danym kursie. Inne jeszcze - a było ich sporo - określano negatywnie, gdyż żaden statek, który z takimi ustawieniami wystartował w przestrzeń szybszą od światła, nie powrócił. Przynajmniej nie na Gateway. Z przyzwyczajenia, a także dlatego, że takie były instrukcje, Lurvy fotografowała każdą fluktuację świateł kontrolnych i wizjera, nawet jeśli ekran nie pokazywał niczego, co uznała by za warte sfotografowania. W godzinę po opuszczeniu Fabryki Pożywienia gwiaździste wzory zaczęły się kurczyć do migocącego jaskrawego punkcika światła. Osiągnęli prędkość światła. A potem nawet i on zniknął. Ekran ukazywał jakby szare błoto rozbryzgane kroplami deszczu i taki obraz już pozostał.
Dla Wana statek był po prostu dobrze znanym autobusem szkolnym, z którego korzystał, by jeździć w tę i z powrotem od chwili, kiedy był na tyle duży, by móc nacisnąć guzik startu. Paul nigdy przedtem nie był w prawdziwym statku Heechów, więc przez wiele dni czuł się nieswojo. Dla Janine też był to pierwszy lot, ale takie niezwykłe wydarzenia stały się już czymś powszednim w jej czternastoletnim życiu. Inaczej odbierała to Lurvy. Ten pojazd był powiększoną wersją statków, w których zdobyła swoje bransolety podróżne i dlatego była pełna obaw.
Nie potrafiła przezwyciężyć tego strachu. Nie mogła przekonać samej siebie, że ta podróż to prawie to samo, co regularny rejs promu. Nadmiar strachu pozostał w niej od czasów, kiedy parła w nieznane jako poszukiwacz z Gateway. Miotała się po obszernym - względnie obszernym wnętrzu (prawie sto pięćdziesiąt metrów sześciennych) i zamartwiała się. Jej uwagę przyciągał tylko zabryzgany błotem obraz w wizjerze. Był też błyszczący złoty romb większy od człowieka, który, jak uważano, zawierał ponadświetlne silniki. Wiedziano tylko, że eksploduje w przypadku prób otwarcia. Była też krystaliczna, szklana spirala, która od czasu do czasu się nagrzewała (nikt nie wiedział dlaczego) i rozbłyskiwała malutkimi, gorącymi plamkami promieniowania na początku i na końcu każdej podróży, a także w innych ważnych momentach.
Takiego właśnie momentu wyczekiwała. I kiedy, dokładnie dwadzieścia cztery dni, pięć godzin i pięćdziesiąt sześć minut od chwili wyruszenia z Fabryki Pożywienia złota spirala zamigotała i zaczęła się rozświetlać, wyrwało się jej głębokie westchnienie ulgi.
- Co się dzieje? - zapiszczał podejrzliwie Wan.
- Jesteśmy w połowie drogi - powiedziała odnotowując czas w dzienniku pokładowym. - To punkt obrotu. Na statkach z Gateway wszyscy czekają na ten moment. Jeśli załoga docierając do połowy drogi zużyje ćwierć zapasów, wie, że niczego jej nie zabraknie i że nie umrze z głodu w drodze powrotnej.
- Nie ufasz mi - obruszył się Wan. - My nie umrzemy z głodu.
- Człowiek ma lepsze samopoczucie, kiedy wie coś takiego na pewno - uśmiechnęła się, ale potem uśmiech znikł z jej twarzy, bo pomyślała o tym, co też ich może czekać pod koniec podróży.
Starali się więc jakoś żyć, najlepiej jak tylko mogli, choć działali sobie wzajemnie na nerwy tysiąc razy na dzień. Paul nauczył Wana grać w szachy, żeby odciągać jego myśli od Janine. Wan cierpliwie - a później z coraz większą niecierpliwością - powtarzał ciągle od nowa wszystko, co potrafił im powiedzieć o Niebie Heechów i jego mieszkańcach.
Spali, ile się dało. Młodzieńcza krew Wana, który spał w siatce zabezpieczającej obok Paula, wrzała. Rzucał się i przewracał w trakcie przypadkowych, niewielkich przyśpieszeń statku, marząc o chwili, gdy znajdzie się sam i będzie mógł robić te rzeczy, których, jak się zorientował, nie wolno robić, kiedy się nie jest samemu, albo marząc o tym, żeby nie być sam, ale z Janine i żeby móc robić te fajne rzeczy, które opisywał mu Mały Jim i Henrietta. Wiele razy pytał Henriettę, jaka jest rola kobiety w spółkowaniu. Na to zawsze odpowiadała, nawet jeśli nie chciała rozmawiać na inne tematy, ale nigdy w sposób, który by Wana satysfakcjonował. Choćby nawet zaczynała spokojnie, kończyło się zawsze na łzach i gadaniu o obrzydliwych zdradach jej męża z tą kurwą, Doris.
Nawet nie wiedział, czym kobieta różni się fizycznie od mężczyzny. Nie pomagały mu w tym obrazki czy słowa. Pod koniec podróży ciekawość zwyciężyła i błagał Janine czy Lurvy, żeby choć jedna z nich pozwoliła mu to sprawdzić na własne oczy, nawet bez dotykania.
- Po co, ty sprośniaczku? - brzmiała diagnoza Janine. Nie była zła. Uśmiechała się. - Poczekaj trochę, chłopcze, przyjdzie i na ciebie pora.
Ale Lurvy wcale nie uważała, że to zabawne i kiedy Wan odszedł niepocieszony, odbyła z siostrą długą jak na nie rozmowę. Dłuższej Janine już by nie zniosła.
- Droga Lurvy - powiedziała w końcu. - Wiem, że mam tylko piętnaście lat. No, prawie. A Wan jest niewiele starszy. Wiem, że nie chcę zajść w ciążę, kiedy podróż do doktora zajęła by mi cztery lata, a na dodatek wisi nad nami coś i jeszcze nie wiemy, jak sobie z tym czymś poradzimy. To wszystko wiem. Ty widzisz we mnie tylko smarkacza. Owszem, jestem smarkaczem. Ale mądrym. Kiedy mówisz coś, czego warto posłuchać, słucham. Więc odwal się kochanie.
Ruszyła za Wanem z pewnym siebie uśmiechem, ale po chwili zatrzymała się wróciła, by ucałować Lurvy.
- Ty i tata doprowadzacie mnie do szału. Ale kocham was bardzo mocno, i Paula też.
Lurvy zdawała sobie sprawę, że za to należy winić nie tylko Wana. Wszyscy wydzielali bardzo silny zapach. Pośród potu i odchodów było dosyć feromonów, by napełnić chucią wykastrowanego mnicha, nie mówiąc już o wrażliwym, dziewiczym jeszcze chłopaku. I to też nie tylko wina Wana, wręcz przeciwnie. Gdyby nie jego upór, nie zabraliby ze sobą tyle wody i mogli być jeszcze brudniejsi i bardziej śmierdzący niż po tym racjonowanym przemywaniu się gąbką. W zasadzie wyruszyli z Fabryki Pożywienia zbyt pochopnie. Payter
miał rację. Co dziwne, Lurvy zdała sobie sprawę, że brakuje jej staruszka. Ze statkiem nie mieli żadnej łączności. Co też porabia? Czy dobrze się czuje? Musieli zabrać fragment bioanalizatora - mieli tylko jeden, a czwórce ludzi był bardziej potrzebny niż jednemu. Ale to też nie była do końca prawda, ponieważ bez możliwości podłączenia do komputera pokładowego leżał w postaci błyszczącej, nieruchomej kuli i tak miał pozostać, aż z Nieba Heechów nawiążą kontakt radiowy z Verą. A co tymczasem porabia ojciec?
Może to dziwne, ale Lurvy kochała staruszka i uważała, że on to uczucie odwzajemnia. Dawał mu wyraz w każdy możliwy sposób, tyle że bez słów. To jego pieniądze i ambicja zapewniły im wszystkim udział w tej wyprawie. Wyskrobując resztkę forsy, a może i ambicji, wykupił dla nich akcje uczestników. Ale przede wszystkim to jego pieniądze pokryły lot na Gateway. A kiedy nic nie wygrała stawiając wszystko co miała - nie czynił jej żadnych wyrzutów. W każdym bądź razie nie wprost i nie za dużo.
Po sześciu tygodniach lotu nowym statkiem, Lurvy w końcu się do niego przyzwyczaiła. Nawet się w nim dobrze czuła nie zważając na smród, złość i niepokoje w załodze. Przynajmniej dopóki nie myślała za wiele o wyprawach, dzięki którym zdobyła pięć bransolet podróżnych. Związane z nimi wspomnienia nie nie należały do miłych.
Pierwsza wyprawa Lurvy zakończyła się kompletnym fiaskiem. Czternaście miesięcy w tę i z powrotem, żeby wylądować na orbicie planety, którą wypalił doszczętnie wybuch Nowej. Może i kiedyś coś tam było. Ale gdy zjawiła się Lurvy - potwornie osamotniona, gadająca do siebie przez cały czas, nie było tam już nic. To ją wyleczyło z samotnych lotów i potem poleciała Trójką. Nie było wcale lepiej.
Żadna z następnych wypraw nie okazała się lepsza. Na Gateway wszyscy ją znali - stała się przedmiotem zainteresowania - nie pobita rekordzistka liczby lotów przy minimalnym zysku. Niezbyt przyjemny to zaszczyt, ale najgorsza była ostatnia wyprawa.
Zakończyła się wręcz tragicznie.
Zanim jeszcze dotarli do celu, przebudziła się z nerwowego, niespokojnego snu i zobaczyła coś przerażającego. Jej przyjaciółka unosiła się zakrwawiona obok niej, druga kobieta, też martwa, znajdowała się w pobliżu, a dwaj mężczyźni stanowiący pozostałą część załogi Piątki, wrzeszcząc próbowali się wzajemnie wymordować w walce wręcz.
Przepisy Korporacji przewidywały podział zysków z wyprawy między wszystkich żywych uczestników. Jej towarzysz, Stratos Kristianides, postanowił być jedynym który wróci żywy.
Ale nie przeżył. Przegrał walkę z drugim członkiem załogi i zarazem kochankiem Lurvy, Hectorem Possanbee. Zwycięzca oraz Lurvy wyszli na zewnątrz statku, ale niczego nie znaleźli, oprócz gazowego giganta. Smętnej binarnej gwiazdki klasy M. I nie było żadnego bezpiecznego sposobu, by dotrzeć do jedynej możliwej do wyśledzenia planety w rodzaju potężnego, pokrytego metanem Jupitera.
Lurvy wróciła potem na Ziemię jak złojony pies, nie mając przed sobą żadnej przyszłości. Szansę dał jej dopiero Payter i nie liczyła na to, że trafi się jej następna. Ponad sto tysięcy dolarów wydanych na jej wyprawę na Gateway uczyniło niezłe spustoszenie w zasobach, które zgromadził w ciągu sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu lat życia. Lurvy nawet nie wiedziała, ilu dokładnie. I zawiodła go. Zresztą nie tylko jego. W dodatku była pewna, że dzięki swej dobroci, choć miał prawo ją nienawidzieć, Payter naprawdę ją kochał. Kochał też miłego, tępawego Paula i głuptasa Janine. W jakiś sposób kochał ich wszystkich.
A tak niewiele z tego miał.
Potarła smutno swe bransolety. Wiele kosztowało ich zdobycie.
Niepokoiła się o ojca. Niepokoiło ją to, co na nich czeka.
Kiedy kochała się z Paulem, czas mijał szybciej - wtedy, kiedy stwierdzili, że przez jakiś kwadrans nie muszą pilnować młodych. Dla Lurvy to nie było to samo, co kochać się z Hectorem, mężczyzną, który przeżył razem z nią ostatnią wyprawę z Gateway, i który prosił by za niego wyszła. Mężczyzną, który prosił, by z nim raz jeszcze wyruszyła i by razem z nim chciała zbudować wspólne życie. Niewysoki, potężny, zawsze czynny, zawsze w pogotowiu, w łóżku jak dynamit, dobry i cierpliwy, gdy była rozdrażniona, chora czy przerażona. Było sto powodów, dla których powinna była wyjść za Hectora. I tylko jeden, dla którego tego nie zrobiła.
Kiedy została wyrwana z tego okropnego snu na statku, zobaczyła, że Hector i Stratos ze sobą walczą. Stratos zmarł na jej oczach. Hector wyjaśnił jej, że Stratos oszalał i próbował ich wszystkich wymordować w czasie snu. Niewątpliwie jeden z mężczyzn próbował wymordować swoich współtowarzyszy.
Ale do końca nie miała pewności, który z nich.
Oświadczył się jej, gdy sprawy wyglądały kiepsko, ponuro, dzień przed dotarciem do Gateway, w drodze powrotnej z tej tragicznej wyprawy.
- Naprawdę dobrze nam ze sobą, Doremo - powiedział, obejmując ją i starając się pocieszyć. - Tylko my i nikogo wokół. Chyba nie zniósłbym tu nikogo więcej. Następnym razem będziemy mieli więcej szczęścia. Więc proszę cię pobierzmy się.
Wtuliła brodę w jego twarde, ciepłe ramię czekoladowego koloru.
- Muszę to przemyśleć - odparła, czując jak dłoń która zabiła Stratosa, gładzi ją z tyłu po szyi.
Tak więc Lurvy wcale się nie zmartwiła, kiedy podróż dobiegła końca i Janine wywołała ją z kokonu cała szczęśliwa i podniecona - wielka szklana spirala wypełniła się gorącymi plamkami strzelającego złotego światła. - Statek kołysał się nierównomiernie z boku na bok. Rozbełtane szare błoto zniknęło z wizjera, a w jego miejsce pojawiły się gwiazdy. A także coś więcej. Był tam obiekt, który połyskiwał niebieskawo pośród niesprecyzowanej szarości. Miał kształt cytryny, obracał się powoli i Lurvy nie potrafiła określić jego rozmiarów aż do chwili, gdy dostrzegła, że jego powierzchnia nie jest jednostajnie równa. Tu i ówdzie widać było niewielkie wybrzuszenia, a najmniejsze z nich rozpoznała jako statki podobne do statków na Gateway: Jedynki i Trójki, a nawet jedną Piątkę. Cytryna musiała mieć ponad kilometr długości! Wan, uśmiechając się dumnie, usadowił się w środkowym fotelu pilota (wypełnili go zbędnymi szmatami, co jemu nigdy nie przyszło do głowy) i chwycił za rączki sterów lądownika. Lurvy bała by się ich dotknąć. Ale Wan dokonywał tego właśnie manewru przez całe swoje życie. Z naturalną swobodą sprowadził statek w dół spiralą, którą wpasowała się w powolny obrót szarej cytryny, umieścił go w jednym z wolnych otworów, zadekował, zablokował i rozejrzał się w oczekiwaniu na aplauz. Dotarli do Nieba Heechów.
Fabryka Pożywienia miała rozmiary drapacza chmur, ale ten obiekt stanowił już świat sam w sobie. Może kiedyś był to asteroid, tak jak Gateway, ale został tak ociosany i przekształcony, że nie można było rozpoznać jego pierwotnej formy. Były to całe kilometry sześcienne masy. Wirująca góra! Tyle do zbadania! Tak wiele rzeczy do poznania.
I tyle rzeczy, które mogą napawać lękiem. Skradali się starymi korytarzami, a właściwie przyklejali się do ścian. Lurvy uświadomiła sobie, że kurczowo trzyma się dłoni męża. Paul odwzajemniał jej uścisk. Musiała się zmusić, by rozglądać się wokół i świadomie rejestrować, to co widzi, wyciągać z tego jakieś wnioski. W bocznych ścianach biegły żyłeczki błyszczącej purpury, nad głową połyskiwał dobrze znany niebieski metal Heechów. Na podłodze - i była to prawdziwa podłoga, odczuwali swój ciężar, choć nie przekraczał jednej dziesiątej ziemskiego - stały owalne kopce z czymś, co przypominało ziemię z roślinami.
- To jagody - rzucił przez ramię Wan z dumą w głosie i ruszył w kierunku krzaczka wysokości dziecka. Między jego szmaragdowymi liśćmi wisiały włochate owoce. - Jeśli chcecie, możemy się na chwilę zatrzymać i kilka zjeść.
- Ale nie teraz - odparła Lurvy. Kilkanaście kroków dalej wzdłuż korytarza znajdował się klomb z roślinami - te miały blaszkowate zielone wąsy i miękkie, zgniecione pączki podobne do kalafiorów. - A to co?
Zatrzymał się i spojrzał na nią. Co za głupie pytanie, pomyślał.
- Nie nadają się do jedzenia - pisnął pogardliwie. - Spróbuj jagód, są całkiem smaczne.
Zatrzymali się tam, gdzie schodziły się dwa korytarze podświetlone na czerwono, z których jeden przechodził w niebieski. Zdjęli brązowo-zieloną mechatą skórkę z jagód i zabrali się za soczysty miąższ - z początku bardzo ostrożnie, a potem z coraz większą przyjemnością. W tym czasie Wan objaśniał im topografię Nieba Heechów. Znajdowali się w obszarze czerwonym - tutaj było najlepiej. Tu było jedzenie i dobre miejsce do spania. Tutaj także znajdował się statek, a Starcy nigdy się tu nie zapuszczali. Ale czy nigdy nie opuszczają miejsc, w których normalnie przebywają w poszukiwaniu jagód? Oczywiście, robią to, ale tutaj nie docierają (jego głos wzniósł się o pół oktawy). Coś takiego jeszcze się nigdy nie zdarzyło. Tam jest obszar niebieski. Ściszył głos. Starcy przychodzą tam dość często, przynajmniej w niektóre rejony. Ale to martwa strefa. Gdyby nie to, że jest tam pokój Zmarłych, nigdy by tam nie chodził. A Lurvy, która zerknęła w korytarz wskazany przez Wana, przeszył dreszcz na myśl, jakie to wszystko stare. Przypominało jej Stonehenge, Gizę czy Angkor. Nawet sufity były tam ciemniejsze, a rośliny rzadsze, karłowate. Zielony obszar jest w porządku, ciągnął Wan. Ale nie wszystko tam działa. Nie funkcjonują źródła wody. Roślinność wymarła. A w złotym...
Cała jego radość prysła, kiedy zaczął mówić o złotym. Tam właśnie mieszkali Starcy. Gdyby nie to, że czasami potrzebował książek czy ubrań, nigdy by tam nie poszedł, chociaż Zmarli zawsze go do tego namawiali. Nie lubił natykać się na Starców.
- Ale obawiam się, że nie ma innego wyjścia - Paul musiał odchrząknąć, żeby wydobyć z siebie głos.
- Po co - pisnął chłopak. - Nie warto!
- Co się stało, Wan? - spytała ciepło Lurvy, kładąc dłoń na ramieniu chłopca i obserwując wyraz jego twarzy. Jego uczucia zawsze w sposób bardzo ekspresyjny malowywały się na twarzy. Nie miał dotychczas potrzeby rozwinąć w sobie umiejętności udawania i skrywania uczuć oraz emocji.
- Czegoś się musiał przestraszyć - zauważył Paul.
- Nie jestem przestraszony - odparł Wan. - Ty nie wiesz, co tam jest. Do złotego nie ma po co iść.
- Mój drogi chłopcze - zaczęła Lurvy. - Chodzi o to, że warto zaryzykować, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Heechach. Nie wiem, czy potrafiłabym ci wyjaśnić, jakie to ma dla nas znaczenie, ale musimy to zrobić, chociażby dlatego, że mamy za to dostać pieniądze, dużo pieniędzy.
- On nie wie, co to są pieniądze - niecierpliwie przerwał jej Paul. - Słuchaj uważnie, Wan. Zrobimy tak. Powiesz nam, jak możemy w bezpieczny sposób zbadać złote korytarze...
- Całą czwórką nie damy rady. Ale jedna osoba sobie poradzi, to znaczy ja - pochwalił się. Był teraz zły i wcale tego nie ukrywał. Znowu Paul! Wan żywił do niego mieszane uczucia, Ale przeważnie nie myślał o nim zbyt pochlebnie. Kiedy Paul przemawiał do Wana, to starannie, wręcz pogardliwie dobierał słowa, jakby uważał, że Wan nie jest dostatecznie bystry, by je pojąć. Kiedy Wan był z Janine, Paul zawsze znajdował się gdzieś w pobliżu. Jeśli Paul miałby być przykładem modelowego mężczyzny, Wan wcale nie czułby się dumny, że jest jednym z nich.
- Nieraz już chodziłem do złotego - pochwalił się. - Czy to po książki, czy po jagody, albo żeby sobie popatrzeć, co też Starcy wyprawiają. Oni są zabawni! I właściwie wcale nie są głupi. Ja mogę tam pójść. Jedna osoba może, a nawet dwie. Ale jeśli pójdziemy wszyscy, to na pewno nas zauważą.
- I co wtedy? - spytała Lurvy.
Wan wzruszył bezradnie ramionami. Nie znał odpowiedzi na to pytanie, pamiętał tylko, że jego ojca napawało przerażeniem.
- Właściwie nie są interesujący - powtórzył, przecząc samemu sobie.
Janine oblizała palce i rzuciła puste skórki jagód pod krzaczek..
- Ależ wy ciężko myślicie - westchnęła. - Wan, dokąd Ci starcy przychodzą?
- Dochodzą tylko do krawędzi złotego. Czasem zapuszczają się w niebieski czy zielony.
- No więc dobrze, skoro tak bardzo lubią jagody, a ty znasz miejsce, do którego prawdopodobnie przyjdą, może po prostu zostawimy tam kamerę. Wtedy my będziemy ich oglądali, a oni nas nie zobaczą.
- Świetny pomysł - Wan pisnął tryumfalnie. - Widzisz, Lurvy, że nie potrzeba tam chodzić. Janine ma rację, tylko... - zawahał się. - Janine, co to jest kamera?
Kiedy posuwali się naprzód, Lurvy musiała zbierać siły do przejścia każdego kolejnego skrzyżowania, ale nie mogła się powstrzymać, żeby nie zerkać w głąb przecznic, które mijali. Nie wiedzieli ani nie słyszeli niczego, co by się ruszało. Było tam tak spokojnie jak w Fabryce Pożywienia, kiedy stawiali w niej pierwsze kroki, i równie niesamowicie. A może nawet bardziej. Pożyłkowane światłem ściany, plamy roślinności, a przede wszystkim przerażająca myśl, że gdzieś w pobliżu może znajdować się żywy Heech. Kiedy zostawili kamerę przy krzaku jagód, w miejscu stykania się obszaru zielonego, niebieskiego i złotego, Wan kazał im szybko iść do pomieszczenia, w którym mieszkali Zmarli. To był cel zasadniczy - dotrzeć do radia, które znów połączyłoby ich z resztą świata. Nawet jeśli tą resztą świata jest tylko stary Payter, bez zapału szwendający się po Fabryce Pożywienia. Gdyby im się to nie udało, nie mieliby w ogóle po co zostawać. Powinni wtedy wrócić na statek i ruszyć z powrotem. Nie było sensu prowadzić dalszych poszukiwań, jeśli nie mogliby przekazać informacji o tym, co znaleźli.
Wan, którego odwaga wzrastała wprost proporcjonalnie do odległości dzielącej go od Starców, przeprowadził ich przez odcinek zielonego, kilka poziomów w górę niebieskiego, aż doszli do szerokich, niebieskich drzwi.
- Sprawdźmy, czy dobrze działa - powiedział robiąc ważną minę i stąpając na metalową listwę przed drzwiami. Drzwi drgnęły i zaskrzypiały, a następnie otwarły się zgrzytliwie i Wan, zadowolony, wprowadził ich do środka.
To miejsce wyglądało przynajmniej na zamieszkałe przez człowieka. Co dziwne, nawet pachniało człowiekiem, na pewno dlatego, że Wan spędził tam tak wiele godzin swego krótkiego życia. Lurvy wzięła od Paula jedną z minikamer i oparła ją sobie na ramieniu. Taśma przesunęła się za obiektywem, rejestrując ośmioboczne pomieszczenie wraz z trzema rozwidlonymi siedzeniami Heechów, z których dwa były połamane, oraz poplamioną ścianą, na której widniały ślady urządzeń Heechów, czyli pasma kolorowego światła. Spoza ściany dobiegał cichy, ledwie słyszalny stukot i szum.
- Tam żyją Zmarli - skinął ręką Wan. - Jeśli „żyją" to odpowiednie słowo - zachichotał.
Lurvy skierowała kamerę na siedziska oraz znajdujące się przed nimi karbowane gałki, a potem na kopulasty przedmiot z pazurami pod pobrudzoną ścianą. Sięgał jej do piersi - stał na miękkich, zgniecionych cylindrach, które mogły się toczyć.
- Co to jest?
- Za pomocą tego urządzenia Zmarli mnie czasami łapią - mruknął. - Ale rzadko. Jest bardzo stare i jak się zepsuje, całe lata się naprawia.
Paul obejrzał ostrożnie maszynę i odsunął się.
- Włącz swoich przyjaciół - polecił.
- Oczywiście, to nic trudnego - Wan był cały dumny. - Przyjrzyj się dokładnie, żeby wiedzieć, jak to się robi. - Usadowił się nonszalancko na jedynym nie połamanym fotelu i pomyślał chwilę, patrząc na pulpit.
- Wywołam wam Małego Jima - postanowił, wystukując coś na pulpicie. Światła na poplamionej ścianie zamigotały i zgasły.
- Obudź się, Mały Jimie. Chcę, żebyś kogoś poznał. Nie było odpowiedzi.
Wan nachmurzył się i spojrzał przez ramię na pozostałych.
- Mały Jimie! Odezwij się natychmiast! - polecił. Ściągnął wargi i splunął na ścianę. Lurvy dowiedziała się w ten sposób jak powstają plamy, ale nic nie powiedziała.
- Cześć, Wan! - przemówił zmęczony głos nad ich głowami.
- No, teraz już lepiej - pisnął Wan, uśmiechając się do pozostałych. - Słuchaj, stary, opowiedz moim przyjaciołom coś ciekawego, bo znów na ciebie splunę.
- Byłoby mi miło, gdybyś okazywał mi więcej szacunku - westchnął głos. - Ale dobrze, niech no się zastanowię. Na dziewiątej planecie gwiazdy Saiphy istnieje stara cywilizacja. Rządzi nią klasa usuwaczy gówna, która sprawuje władzę usuwając ekskrementy tylko z domów tych obywateli, którzy są uczciwi, przedsiębiorczy i nie zalegają z podatkami. W dniu ich najważniejszego święta, ku czci świętego Gautamy, najmłodsza dziewica z każdej rodziny kąpie się w oleju słonecznikowym, wkłada orzech między zęby i rytualnie...
- Mały Jimie czy ta historia jest prawdziwa? - przerwał Wan.
Zapadła chwila milczenia.
- Metaforycznie tak - Mały Jim sposępniał.
- Jesteś bardzo głupi - robił mu wyrzuty Wan.
- I wstyd mi przed moimi przyjaciółmi. Posłuchaj. Jest tutaj Dorema Herter-Hall, do której możesz mówić Lurvy, i jej siostra, Janine Herter. A także Paul. Przywitaj się z nimi.
Nastąpiło długie milczenie.
- Czy to możliwe, że tu są jakieś inne istoty ludzkie? - zapytał głos pełen wątpliwości.
- Przecież to ci właśnie powiedziałem. Zapadła kolejna długa chwila milczenia.
- Do widzenia, Wan - przemówił ze smutkiem głos i już się więcej nie odezwał, mimo głośnych poleceń Wana i wściekłego plucia na ścianę.
- Czy on zawsze tak? - zamruczał Paul.
- Nie, nie zawsze. Ale potrafi też zachowywać się gorzej. Spróbować kogoś innego?
- A jest ktoś lepszy?
- Właściwie nie. Mały Jim jest najlepszy - przyznał Wan.
Paul załamany zamknął oczy, a kiedy je otworzył, spojrzał na Lurvy.
- Cholera, wygląda to na niezłe jaja. Wiesz, zaczynam dochodzić do wniosku, że twój ojciec miał rację. Trzeba było zostać w Fabryce.
Lurvy głęboko wciągnęła powietrze.
- No cóż, nie zostaliśmy. Podejmiemy decyzję po czterdziestu ośmiu godzinach, dobrze?
Jednak na długo przed upływem czterdziestu ośmiu godzin zdecydowali się pozostać. Przynajmniej na krótko. Było w tym obiekcie za dużo różnych rzeczy do zobaczenia, żeby stamtąd tak po prostu odlecieć.
Nie bez znaczenia był też fakt, że przez ponadświetlne radio połączyli się z Payterem. Nikomu nie przyszło do głowy spytać Wana, czy to, że może porozumieć się z Niebem Heechów z Fabryki Pożywienia oznacza, że można nawiązać łączność w drugim kierunku. Okazało się, że można. Wan nigdy nie miał takiej potrzeby, bo i tak kto by odebrał jego telefon? Lurvy wyciągnęła Janine, żeby pomogła jej przynieść ze statku trochę pożywienia oraz kilka niezbędnych rzeczy, bezskutecznie starając się opanować przygnębienie. Ale kiedy wróciły, Paul i Wan, pełni dumy i radości obwieścili, że udało im się nawiązać łączność.
- Jak się czuje? - spytała Lurvy natychmiast.
- Ach, chodzi ci o ojca? W porządku - odparł Paul. - Chociaż głos miał nieco zrzędliwy, pewnie doskwiera mu samotność. Musiał przyjąć z milion różnych wiadomości - przesłał je nam w przyspieszonej transmisji, więc mam je nagrane, ale odtworzenie zajmie nam z tydzień.
Pogrzebał w rzeczach przyniesionych przez Janine i Lurvy, i odnalazł narzędzia, o które prosił. Zabrał się za zestrajanie cyfrowego nadajnika obrazów, aby wykorzystać obwody ponadświetlnego nadajnika głosu.
- Możemy przekazywać tylko pojedyncze kadry - powiedział, przyglądając się urządzeniu do utrwalania obrazu na taśmie. - Ale jeśli zostaniemy tu dłużej, może mi się uda opracować system transmisji przyspieszonej. Na razie mamy głos. Ach, byłbym zapomniał, staruszek prosił, żeby was ucałować.
- A więc wygląda na to, że jeszcze tu trochę zostaniemy - stwierdziła Janine.
- Trzeba zatem przynieść ze statku więcej rzeczy - podchwyciła siostra. - Wan, gdzie mamy spać?
Podczas gdy Paul dalej rozwiązywał problem łączności, Wan i obie kobiety przytaszczyli niezbędne rzeczy do kilku pomieszczeń w korytarzach o czerwonych ścianach. Wan był dumny, że może się nimi pochwalić. W ścianach wmontowane były koje - większe niż na statku - a nawet dostatecznie duże, by mógł w nich spać Paul, pod warunkiem, że zgiął kolana. Znajdowało się tam coś, co służyło za toaletę, choć nie całkiem przystosowaną dla ludzi. Były to po prostu błyszczące metalowe płytki w podłodze, jak w łaźniach tureckich, nad którymi trzeba było kucnąć. Było nawet miejsce do kąpieli, coś między brodzikiem a balią, skrzyżowanego z niewielkim wodospadem wypływającym ze ściany. Kiedy się wchodziło do środka, zaczynała lecieć letnia woda. Dzięki temu zaczęli pachnieć znacznie lepiej. Szczególnie Wan kąpał się ostentacyjnie często, czasami zaczynając się rozbierać do nowej kąpieli, zanim ostatnie krople z poprzedniej zdążyły wyschnąć mu na szyi. Mały Jim powiedział mu, że kąpiel należy do dobrego tonu u ludzi dobrze wychowanych. Wan zauważył też, że Janine kąpie się regularnie. Lurvy przyglądała się obojgu, pamiętając, jak trudno było zapędzić Janine do kąpieli w czasie długiej podróży z Ziemi, nie robiła jednak żadnych uwag.
Będąc pilotem, czyli kapitanem, Lurvy mianowała siebie dowódcą wyprawy. Zadaniem Paula było nawiązanie i utrzymanie łączności z ojcem w Fabryce Pożywienia oraz zajęcie się Zmarłymi, w czym miał mu pomagać Wan. Janine, przy jej i Wana pomocy, miała się zająć gospodarstwem, na przykład praniem ich ubrań w balii. Wanowi, w asyście kogoś, kto w danej chwili miał czas, poleciła myszkować po bezpiecznych zakamarkach Nieba Heechów; miał robić zdjęcia i filmy, które przekaże się Payterowi, a następnie na Ziemię. Zwykle Wanowi towarzyszyła Janine. Kiedy ktoś inny był wolny, ruszał z nimi jako przyzwoitka, ale rzadko.
Janine, jak się wydaje, to nie przeszkadzało. Wciąż jeszcze odczuwała dreszcze emocji wywołane obecnością Wana i nie śpieszyło się jej, by pójść dalej we wzajemnych kontaktach. Z wyjątkiem sytuacji, gdy się dotykali, albo kiedy przyłapywała go na tym, że się jej przygląda. Albo kiedy widziała stwardniałe wybrzuszenie pod jego poszarpaną spódniczką. Ale nawet wtedy jej sny i marzenia były równie niewinne, jak na tym pierwszym etapie, przynajmniej jak na razie. Bawiła się ze Zmarłymi, pogryzała jagody - zielony miąższ w brązowej skórce - wykonywała swoją czarną robotę i czekała, aż trochę podrośnie.
Nikt się właściwie nie sprzeciwiał władzy Lurvy, ponieważ starała się zlecać podkomendnym zadania, które chętnie wykonywali. Jej samej przypadło w udziale niewdzięczne zadanie przesłuchania poleceń oraz sugestii Paytera i tych, które nadeszły z odległej Ziemi.
Łączność pozostawiała wiele do życzenia. Lurvy nie doceniała pokładowej Very do momentu, kiedy musiała sobie poradzić bez niej. Nie mogła, na przykład, zlecić przekazania w pierwszym rzędzie najpilniejszych wiadomości, bo nie było komputera, który mógłby je posegregować tematycznie. Nie miała żadnego komputera, z wyjątkiem własnej przeciążonej głowy. Wiadomości nadchodziły zupełnie nieuporządkowane, więc kiedy na nie odpowiadała, czy przekazywała raporty, które miały zostać przesłane na Ziemię, wcale nie była pewna, czy docierają tam, gdzie powinny.
Ich zdaniem Zmarli są zapisem pamięci, reagującym w bardzo ograniczony sposób. Ich obwody w dodatku poplątały się podczas wstępnej próby uzyskania łączności z Fabryką, a do tego zadania nigdy nie były przeznaczone (ale co wiadomo o ich prawdziwym przeznaczeniu?). Wan był dumny jak paw ze swej pozycji eksperta, a potem ze smutkiem przyznał, że Zmarli nie zachowują się już tak jak powinni. Czasami wzywał Małego Jima, a łączył się z Henriettą. Kiedy indziej z profesorem literatury angielskiej o nazwisku Willard. A raz trafił na głos, którego nigdy przedtem nie słyszał - drżący szept na granicy słyszalności i obłędu.
- Idź do złotego! - skamlała Henrietta, jak zawsze wzburzona, i bezpośrednio po niej odzywał się ochrypły tenor Małego Jima. - Zabiją, cię! Nie lubią odmieńców!
Było to przerażające, zwłaszcza po tym, gdy Wan zapewniał ich, że Mały Jim zawsze był najbardziej wrażliwym ze Zmarłych. Lurvy ze zdziwieniem stwierdziła, że nie potrafi się już więcej bać, bo wokół roiło się od rzeczy, które napawały trwogą i przerażeniem, tak że zdążyła się do nich przyzwyczaić. Jej obwody też były przeciążone.
A informacje? Na jedną pięciominutową przyspieszoną transmisję składało się czternaście godzin różnych wiadomości. Polecenie od terminalu z Ziemi: „Przekazać wszystkie ustawienia kontrolne na pulpicie wahadłowca. Postarać się o próbki tkanek Heechów - Starców. Zamrozić i przechować liście, owoce i łodygi jagód. Zachować maksymalną ostrożność". Kilka oddzielnych komunikatów od jej ojca - był samotny, nie czuł się dobrze. Nie miał odpowiedniej pomocy medycznej, ponieważ zabrali ze sobą przenośny bioanalizator. Ziemia bombardowała go stanowczymi poleceniami. Wiadomości zawierające informacje z Ziemi były coraz liczniejsze: napłynęły ich pierwsze raporty, które zostały zanalizowane i zinterpretowane, z czego wynikły niezliczone sugestie programów, którymi mieli się zająć. Powinni przesłuchać Henriettę pod kątem jej znajomości kosmologii. Pokładowa Vera narobiła z tym bigosu, a Vera-terminal nie mogła nawiązać łączności w odpowiednim czasie. Payter z kolei nie znał się dostatecznie na astrofizyce, by zadać właściwe pytania, więc teraz wszystko spadło na nich. Mieli wypytać Zmarłych, czy pamiętają coś na temat Gateway i swojej misji, jeżeli w ogóle coś pamiętają. Ich zadaniem było dowiedzieć się, jak żywi poszukiwacze stali się programami komputerowymi. Musieli w zasadzie zająć się wszystkim, i to natychmiast. A prawie wszystkie zadania były niewykonalne - próbka tkanek Heechów, też coś! Kiedy przychodziła jakaś wiadomość, która była zrozumiała, osobista i nie zawierała żadnych poleceń, cieszyli się jak dzieci.
Zdarzały się i niespodzianki. Oprócz listów od wielbicieli Janine i ciągłych próśb o jakąkolwiek wiadomość, jeśliby natrafili na szczątki Trish Bover, był też i prywatny list do Lurvy od Robinette'a Broadheada.
"Doremo, wiem, że jesteś zawalona robotą. Twoja misja od początku była ważna i ryzykowna, a teraz okazuje się stokroć nawet ważniejsza i bardziej niebezpieczna. Liczę jednak na to, że dołożysz wszelkich starań. Nie mam dostatecznych wpływów, by wpłynąć na działalność Korporacji. Nie mogę zmienić twoich zadań. Ale chcę, żebyś wiedziała, że jestem po twojej stronie. Zrób wszystko, co się da. A ja dołożę wszelkich starań, abyś została w pełni i szczodrze wynagrodzona, tak jak tego oczekujesz. Wierz mi, Lurvy, masz na to moje słowo".
Był to dziwny list. I zarazem wyjątkowo wzruszający. Lurvy zaskoczyło to, że Broadhead zna nawet jej przezwisko. W zasadzie nigdy nie poznali się bliżej. Kiedy wraz z rodziną odbywali rozmowy w sprawie wyprawy do Fabryki Pożywienia, parokrotnie spotkali Broadheada. Jednak ich stosunek był taki, jak poddanego i monarchy. Przyjaźń w ogóle nie wchodziła w grę. Był dość miły i przyjacielski - multimilioner wysokich lotów, raczej naturalny, z ostrożnością wydający każdego dolara oraz baczący na wyniki wszelkich przedsięwzięć, w których uczestniczy. Nie odpowiadała jej rola klienta przed kapryśnym potentatem finansowym.
Szczerze mówiąc, przychodziła na te spotkania z lekkim uprzedzeniem. Słyszała o Robinettcie długo zanim miał odegrać jakąś rolę w jej życiu. Kiedy Lurvy latała statkami z Gateway, wzięła raz udział w wyprawie w Trójce ze starszą kobietą, która kiedyś leciała z Gelle-Klarą Moynlin. Od tamtej kobiety Lurvy usłyszała opowieść o ostatniej misji Broadheada, dzięki której stał się multimilionerem. Coś tam było nie tak. W tej wyprawie zginęło dziewięć osób. Przeżył tylko on. Jedną z ofiar była Klara Moynlin, w której, według tej kobiety, Broadhead się kochał. Być może pejoratywne uczucia Lurvy zabarwiało jej własne doświadczenie z misji, kiedy zginęła większa część załogi. Ale nie potrafiła się im oprzeć.
Co prawda, w przypadku Broadheada słowo „zginęli" to niezbyt właściwe określenie. Klara i pozostali utknęli w czarnej dziurze i może nadal tam są, być może ciągle żyją uwięzieni w spowolnionym czasie i mimo upływu tych lat, zaledwie parę godzin starsi.
O co więc tak naprawdę chodziło Broadheadowi? Czy sugerował im, żeby odnaleźli sposób dotarcia do miejsca uwięzienia Gelle-Klary Moynlin? Czy też to, że on sam go zna? Lurvy nie potrafiła na to odpowiedzieć, ale po raz pierwszy pomyślała o swoim pracodawcy jak o istocie ludzkiej. Bardzo ją to wzruszyło. Nie umniejszało strachu, ale poczuła się może mniej samotna. Kiedy przyniosła ostatnią porcję taśmy, żeby w pomieszczeniu Zmarłych Paul nagrał je na dużej szybkości i przekazał, gdy będzie mógł - została, by go objąć i przytulić, co go bardzo zdziwiło.
Kiedy Janine powróciła z Wanem do pomieszczenia Zmarłych, coś kazało jej, żeby się poruszać cicho. Zajrzała do środka, tak że nikt jej nie słyszał i zobaczyła, jak jej siostra i szwagier siedzą sobie wygodnie oparci o ścianę, jednym uchem słuchając obłąkanej gadki Zmarłych i rozmawiają. Odwróciła się, położyła palec na ustach i odprowadziła Wana trochę dalej.
- Wydaje mi się, że chcą być sami - wyjaśniła. - Poza tym, jestem zmęczona. Zróbmy przerwę.
Wan wzruszył ramionami. Znaleźli wygodne miejsce kilkanaście metrów dalej na skrzyżowaniu korytarzy i Wan zamyślony usadowił się obok dziewczyny.
- Czy oni kopulują? - spytał.
- O rety, Wan. Tobie tylko jedno w głowie - ale nie była zła i pozwoliła mu się przysiąść bliżej, aż jego ręka zawędrowała na jej pierś. - Weź łapę - poleciła łagodnie.
Cofnął dłoń.
- Jesteś bardzo rozdrażniona - powiedział z kwaśną miną.
- Zejdź ze mnie - ale kiedy odsunął się parę milimetrów, tym razem ona przysiadła się bliżej. Była bardzo zadowolona, że ma na nią ochotę, zupełnie spokojnie wierząc, że jeśli cokolwiek się miało zdarzyć - bo prędzej czy później tak będzie - to coś wydarzy się, kiedy ona będzie tego chciała. Po prawie dwóch miesiącach przebywania z Wanem polubiła go, a nawet zaczęła mu ufać, reszta mogła poczekać. Na razie wystarczało jej, że jego obecność sprawia jej przyjemność.
Nawet, gdy był w złym humorze.
- Nie starasz się za bardzo - był niezadowolony.
- O Jezu, o co mam się starać?
- Powinnaś porozmawiać z Małym Jimem - odparł surowo. - On nauczy cię lepszej taktyki w wyścigu, jakim jest rozmnażanie. Mnie dokładnie wyjaśnił już rolę męską, więc jestem pewien, że potrafię stanąć na wysokości zadania. Oczywiście, twoja rola jest inna. Tak naprawdę, najlepiej wyjdziesz na tym, jeśli pozwolisz mi, bym z tobą kopulował.
- To już mówiłeś. Wiesz co, Wan? Za dużo gadasz.
Zmieszany, milczał przez chwilę. Nie mógł się obronić przed takim zarzutem. Nawet nie wiedział, dlaczego to jest zarzut. Jedyną formą wzajemnych kontaktów, z jaką miał do czynienia przez większą część swojego życia, była rozmowa. Przypomniał sobie w myślach wszystkie nauki Małego Jima i twarz mu się rozjaśniła.
- Ach wiem, chcesz się wpierw całować.
- Nie, nie chcę się najpierw całować. I zdejmij to kolano z mojego woreczka żółciowego. Puścił ją niechętnie.
- Janine - zaczął wyjaśniać - bliski kontakt jest w „miłości" niezbędny. Odnosi się to zarówno do gatunków niższych, jak i do nas. Psy się wąchają. Naczelne iskają, gdy zwijają się wokół siebie. Nawet róża wypuszcza pędy w pobliżu dorosłej rośliny - tak mówi Mały Jim, chociaż sam nie uważa, żeby miało to jakiś wydźwięk seksualny. Ale ty, Janine, przegrasz w tym wyścigu, jeśli się do tego nie przyłożysz.
- Z kim mam niby przegrać? - zachichotała. - Ze starą, martwą Henriettą? - Spojrzał na nią gniewnie i zrobiło jej się go żal. Wyprostowała się. - Masz jakieś wypaczone pojęcie o tym wszystkim - oświadczyła, starając się mówić jak najmilszym głosem. - Ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę, nawet jeśli w końcu dojdzie do twojego cholernego kopulowania, jest to, żebym wpadła w takim miejscu.
- Co znaczy „wpadła"?
- Zaszła w ciążę, wygrywając ten cholerny wyścig - wyjaśniła. - Już w przedbiegach. Och, Wan! - westchnęła mierzwiąc mu czuprynę na czubku głowy - w ogóle nie wiesz, o co chodzi. Założę się, że jeszcze ty i ja będziemy kopulować do szaleństwa, kiedyś tam, i może nawet się pobierzemy, czy ja wiem. I po prostu wygramy ten twój urojony wyścig. Ale w tej chwili jesteśmy parą gówniarzy. Chyba nie chcesz się rozmnażać. Chcesz się po prostu kochać.
- Tak, to prawda. Ale Mały Jim...
- Możesz już nie wspominać Małego Jima? - wstała i chwilę na niego popatrzyła. - Wiesz co? - powiedziała z czułością. - Ja wracam do pomieszczenia Zmarłych. Może sobie pójdziesz poczytać trochę, żeby ochłonąć z tego seksualnego napięcia?
- Co za głupoty wygadujesz? Nie mam tu przecież ani książek, ani nawet czytacza.
- A więc idź do diabła! Powłócz się trochę, może ci to dobrze zrobi.
Wan spojrzał najpierw na nią, potem w dół, na swoją świeżo upraną spódniczkę. Nie było już widać wybrzuszenia, ale za to rosnącą plamę wilgoci.
- Chyba już nie muszę - uśmiechnął się.
Kiedy wrócili, Paul i Lurvy już się tak nie tulili, ale Janine wyczuła, że byli wobec siebie nastawieni bardziej pokojowo niż zwykle. Lurvy trudniej było wybadać coś na temat Wana i Janine. Popatrzyła na nich uważnie, zastanowiła się, czy zapytać, co robili, ale zrezygnowała. Paul w każdym razie był bardziej zainteresowany tym, co właśnie odkryli.
- Hej dzieciaki, posłuchajcie tego - wykręcił numer Henrietty i poczekał, aż płaczliwy głos odpowie wstępne „słucham".
- Kim jesteś? - spytał.
Tym razem głos był mocniejszy.
- Jestem analogiem komputerowym - powiedział zdecydowanie. - Za życia nazywałam się Arnold Meacham z misji siedemdziesiątej czwartej orbity dziewiętnastego dnia. Ukończyłam nauki ścisłe i uzyskałam magisterium na uniwersytecie Tulane. Pracę doktorską obroniłam na uniwersytecie w Pensylwanii; specjalizowałam się w astrofizyce. Po dwudziestu dwu dniach wylądowaliśmy na artefakcie, którego mieszkańcy po kolei nas powyłapywali. W dniu śmierci miałam trzydzieści osiem lat, czyli dwa lata mniej niż - tu głos się załamał - niż Doris Filgren, nasz pilot, która miała chyba romans z moim... moim mężem, i która... - głos zaczął szlochać i Paul go wyłączył.
- Niedużo tego, ale to bardzo ważne - powiedział. - Kochana Vera wyszperała parę informacji na temat Doris. Zresztą nie tylko na jej temat. Wan, czy chcesz wiedzieć, jak nazywała się twoja matka?
Chłopiec wpatrywał się w niego szeroko rozwartymi oczyma.
- Moja matka? - pisnął.
- Czy ktokolwiek inny, na przykład Mały Jim. Był pilotem z Wenus, który dotarł na Gateway, potem tutaj. Nazywa się James Cornwell. Willard uczył angielskiego. Ukradł pieniądze uczniów, żeby pokryć koszt lotu na Gateway - niewiele jednak z tego miał, bo pierwsza podróż przywiodła go tutaj. Komputery centralne napisały dla Very program pytań, nad którymi teraz pracuje. Wan, co się stało?
Chłopiec oblizał wargi.
- Jak się nazywała moja matka? - powtórzył.
- Och, przepraszam - Paul zreflektował się, że powinien być bardziej delikatny. Nie zdawał sobie sprawy, że Wan się tym tak przejmie. - Nazywała się Elfega Zamorra. Ale wygląda na to, że nie ma jej wśród Zmarłych. Nie wiem zresztą dlaczego. A twój ojciec - to dopiero historia. Twój prawdziwy ojciec zmarł, zanim tu przybyła. Mężczyzna, o którym opowiadałeś, to ktoś inny, ale nie wiem, kto. Czy potrafiłbyś to wytłumaczyć? - Wan wzruszył ramionami. - To znaczy, dlaczego twoja matka i ten ojczym, tak trzeba by go nazwać, nie są zaprogramowani w pamięci?
Wan rozłożył ręce.
Lurvy przysunęła się bliżej. Biedaczek! Wyczuwając jego nastrój, objęła go ramieniem.
- To musi być dla ciebie szok - powiedziała. - Pewna jestem, że dowiemy się o wiele więcej. - Wskazała na bezużyteczne magnetofony, kodowacze i procesory, które walały się po pustym do niedawna pomieszczeniu. - Przekazujemy wszystko, czego się dowiadujemy, na Ziemię.
Popatrzył grzecznie na nią, a kiedy próbowała mu wyjaśnić złożony proces przekazywania wiadomości - jak systematycznie analizowano, porównywano, zestawiano i interpretowano każdy strzępek informacji z Nieba Heechów oraz Fabryki Pożywienia, nie pomijając nawet jednego bitu danych, bez względu na jego źródło - grzecznie kiwał głową, choć niewiele z tego rozumiał. Przerwała im dopiero Janine.
- Och, dajcie mu spokój. Rozumie dostatecznie dobrze - powiedziała rozsądnie. - Pozwólcie mu się tylko z tą myślą oswoić. - Zaczęła grzebać w pojemniku z racjami żywnościowymi, szukając płaskiej zielonej paczuszki. - A co tak piszczy?
Paul posłuchał chwilę, potem rzucił się do sterty przyrządów. Monitor podłączony do przenośnej kamery wydawał ciche „bip, bip, bip"? Klnąc, odwrócił go tak, żeby wszyscy mogli widzieć.
To była kamera, którą zostawili przy krzaku jagód, i która cierpliwie rejestrowała nie zmieniającą się od wielu dni scenerię. Sygnał alarmowy miała nadać dopiero, kiedy wyśledzi jakiś ruch.
I wyśledziła. Spode łba patrzyła na nich jakaś twarz.
Lurvy przeszył dreszcz strachu.
- Heech - wyszeptała.
Ale jeśli to był rzeczywiście Heech, to jego twarz nie sugerowała, że zawiera umysł, który mógł podbić galaktykę. Istota ta, najprawdopodobniej w pozycji na czworaka, wpatrywała się z niepokojem w kamerę. Za nią znajdowało się czterech czy pięciu podobnych osobników. Twarz nie miała podbródka. Płaskie czoło ginęło pod zmierzwioną czupryną. Twarz była bardziej owłosiona niż głowa. Gdyby czaszka miała potylicę, byłaby podobna do czaszki goryla. Tak naprawdę przypominała dość dokładnie rekonstrukcję wykonaną przez komputer pokładowy na podstawie opisu Wana, ale była mniej uładzona, bardziej zwierzęca. Tyle że to nie były zwierzęta. Kiedy twarz przesunęła się w jedną stronę, Lurvy zobaczyła, że pozostali, którzy obstąpili krzaczek jagód, mieli na sobie coś, w co zwierzęta spontanicznie by się nie ubrały. Ci tutaj byli ubrani. W tym, co mieli na sobie, można było dostrzec nawet ślady mody - były to łaty przyszyte do tunik, coś, co przypominało tatuaż na nagiej skórze, czy też nawet sznur ostrych paciorków na szyi jednej z istot.
- Być może nawet Heechowie mogą się z czasem zdegenerować - zauważyła Lurvy drżącym głosem. - A mieli dużo czasu.
Obraz z kamery obrócił się, zatracając ostrość.
- Do diabła! - warknął Paul. - Nie zdegenerowali się na tyle, żeby nie zauważyć kamery. Podniósł ją. Wan, czy myślisz, że wiedzą, że tu jesteśmy?
Chłopiec wzruszył ramionami, nie wykazując większego zainteresowania.
- Oczywiście, zawsze wiedzą. Tyle że mają to w nosie.
Strach ścisnął Lurvy za serce.
- Skąd wiesz? Skąd wiesz, że nie będą nas ścigać?
Obraz w kamerze przestał skakać. Starzec, który ją podniósł, przekazywał ją drugiemu. Wan rzucił na niego okiem.
- Mówiłem wam, oni prawie nigdy nie zaglądają do tej części niebieskiego. I nigdy do czerwonego, a do zielonego i tak nie warto zaglądać, bo tam nic nie działa. Nawet zbiorniki jedzenia i czytacze. Prawie zawsze przebywają w złotym. Chyba że zjedli wszystkie jagody i chcą więcej.
Monitor syknął i obraz znowu zadrżał. Zatrzymał się na chwilę na jednej z samic ssących palec, która po chwili wyciągnęła złowróżbnie rękę w kierunku kamery. Kamera przesunęła się i obraz znikł.
- Paul, co zrobili? - zawołała Lurvy.
- Przypuszczam, że ją rozwalili - odparł, kiedy po pokręceniu wszystkimi gałkami nie udało mu się uzyskać z powrotem obrazu. - Może warto by się zastanowić, co mamy zrobić? Czy nie siedzimy tu już za długo? Może powinniśmy pomyśleć o powrocie?
Lurvy już o tym pomyślała. I pozostali też. Jak najdelikatniej starali się wypytać Wana, ale chłopiec uparcie twierdził, że nie ma się czego bać. Starcy nigdy nie niepokoili go w korytarzach o ścianach pożyłkowanych czerwonym światłem. Nigdy nie widział ich w zielonej części, choć mówiąc szczerze, sam rzadko tam zaglądał. I rzadko w niebieskiej. Z pewnością wiedzieli o obecności ludzi - Zmarli zapewniali go, że starcy mają maszyny, które potrafią słuchać i śledzić wszędzie, o ile oczywiście nie są zepsute. Po prostu niewiele ich to obchodziło.
- Jeśli nie pójdziemy do złotej części, nie będą nas niepokoić - twierdził z przekonaniem. - Chyba, że sami stamtąd wyjdą.
- Wan - warknął Paul. - Sam nie wiesz, jak mnie twe słowa uspokajają.
Chłopiec nie potrafił jednak wyrazić w inny sposób, że niebezpieczeństwo jest nieduże.
- Często chodzę do złotego korytarza dla zabawy - pochwalił się. - I po książki. I nigdy mnie nie złapali.
- A jeśli Heechowie dla zabawy lub po książki przyjdą tutaj? - spytał Paul.
- Książki? A co im po książkach? Po jagody to rozumiem. Czasami jeżdżą maszynami. Mały Jim mówi, że one reperują to, co się zepsuje. Ale rzadko. I maszyny nie zawsze dobrze działają, a właściwie częściej są popsute, niż działają. Poza tym, słychać je już z daleka.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem.
- Ja myślę, że powinniśmy zrobić tak - odezwała się po chwili Lurvy. - Przeznaczmy tydzień na pobyt tutaj. To nie będzie chyba za dużo, co? Zostało nam, ile Paul? Pięć kamer. Rozmieścimy je w różnych punktach, nastawimy tak, żeby rejestrowały, co się dzieje i zostawimy je. Może nam się uda ukryć je tak, żeby Heechowie ich nie znaleźli. Zbadamy wszystkie czerwone korytarze, ponieważ są bezpieczne, i tyle niebieskich i zielonych, ile zdołamy. Pobierzemy próbki, zrobimy zdjęcia - chcę przyjrzeć się tym maszynom, które dokonują napraw. Wtedy zobaczymy, ile nam zostało czasu. I podejmiemy decyzję, czy iść do złotego sektora.
- Ale nie dłużej niż tydzień, licząc od dzisiaj - powtórzył Pauł, bez żadnego podtekstu. Upewniał się tylko, czy dobrze zrozumiał.
- Nie dłużej - przyznała Lurvy, a Janine i Wan skinęli głową.
Ale czterdzieści osiem godzin później i tak znaleźli się w złotym sektorze.
Postanowili zainstalować nową kamerę na miejsce tej rozwalonej, więc cała czwórka powróciła do skrzyżowania trzech korytarzy, gdzie rósł krzak ogołocony z dojrzałych owoców. Wan dotarł tam równocześnie z Janine, która natychmiast spostrzegła szczątki kamery.
- Rzeczywiście ją rozwalili - dziwiła się. - Nie mówiłeś, że są tacy silni. Wan, spójrz. Czy to krew?
Paul wyrwał jej kamerę z ręki i obracając ją ze zdziwieniem spoglądał na czarny pasek wzdłuż krawędzi.
- Wygląda na to, że starali się ją otworzyć. Mnie chyba gołymi rękoma coś takiego by się nie udało. Heech musiał się poślizgnąć i skaleczyć.
- Owszem, są dość silni - mruknął Wan mimochodem. - Ale kamera nie przyciągała jego uwagi. Patrzył wzdłuż długiego złotego korytarza węsząc w powietrzu, bardziej nastawiając ucha na odległe dźwięki, niż słuchając pozostałych.
- Zaczynam się denerwować, kiedy tak patrzę na ciebie - zauważyła Lurvy. - Słyszysz coś?
- Najpierw ich czuć, a potem dopiero słychać. Ale nie - nic nie czuję. Nie ma ich w pobliżu. Ja się nie boję. Często tu przychodzę, żeby wziąć książki, czy popatrzeć sobie, co też wyprawiają Starcy.
- Wyobrażam sobie - powiedziała Janine odbierając kamerę od Paula, podczas gdy on szukał miejsca, w którym mógłby schować następną. Nie było to takie proste. Wnętrza Heechów są dość surowe.
Wan zjeżył się słysząc jej lekceważący ton.
- Doszedłem tym korytarzem aż tam, skąd nie widać tego miejsca - chełpił się. - Nawet miejsce z książkami jest daleko. Widzicie? Kilka leży na korytarzu.
Lurvy spojrzała tam, ale nie była pewna, co Wan ma na myśli. Kilkadziesiąt metrów dalej leżała sterta błyszczących rupieci, ale to nie były książki.
- Tyle mówisz o tych swoich książkach - zauważył Paul, odrywając kawałek taśmy klejącej, żeby umocować kamerę jak najwyżej na ścianie. - Widziałem je. „Moby Dick", „Don Kichot". Co by Heechowie robili z takimi książkami?
Wan obruszył się dotknięty.
- Głupi jesteś. To są tylko książki, które dali mi Zmarli. Ale to nie są prawdziwe książki. Prawdziwe leżą tam.
Janine spojrzała na niego z zaciekawieniem, potem przeszła kilka kroków korytarzem.
- To nie książki! - krzyknęła przez ramię.
- Ależ tak! Mówiłem ci już.
- Skądże, sam lepiej zobacz! - Lurvy już otworzyła usta, żeby ją zawołać, zawahała się, lecz po chwili podążyła za nimi. Korytarz był pusty, a Wan nie wydawał się mniej pewny siebie, niż dotychczas. Kiedy znalazła się w pół drogi do błyszczącej sterty, rozpoznała, na co patrzy i szybko dołączyła do Janine, by podnieść jeden z przedmiotów.
- Wiemy, co to jest - powiedziała. - To wachlarze modlitewne Heechów. Mamy ich na Ziemi całe setki.
- Nie, nie - zaczynał się złościć. - Dlaczego uważasz, że kłamię?
- Nie mówię, że kłamiesz - rozwinęła to coś. Przypominało zwężający się ku dołowi rulon plastiku. Łatwo się otwierał, ale jak tylko go puszczała, zamykał się z powrotem. Był to najczęściej spotykany artefakt kultury Heechów, mnóstwo znaleziono ich w opuszczonych tunelach na Wenus. Poszukiwacze z Gateway przywozili wachlarze z każdej udanej misji. Nikt nigdy nie odkrył, do czego służyły Heechom, a czy nazwa, którą im nadano, jest właściwa - wiedzą tylko Heechowie. - To są „wachlarze modlitewne".
- Ależ nie! - krzyknął zły, wyrywając jej to coś z ręki i wchodząc do pomieszczenia. - Nie służą do modlitwy, ale do czytania. - O, tak. - Zaczął wkładać zwój do umieszczonego na ścianie urządzenia w kształcie tulipana, przyjrzał mu się i odrzucił. - Ta jest do niczego - mruknął, grzebiąc w leżącej na podłodze stercie wachlarzy.
- Chwileczkę. Ta też nie jest dobra, ale da wam wyobrażenie o tym, jak to wygląda - wsunął zwój do lejka. Dało się słyszeć cichutki szum elektronicznych szeptów, a potem tulipan i zwój zniknęły. Otoczył je kolorowy obłok w kształcie jaja, który przybrał formę zszytej książki, otwartej na stronie z wertykalną linią ideogramów. Metaliczny głos - ludzki głos o wysokiej tonacji zaczął coś szybko deklamować.
Lurvy nie rozumiała słów, ale po dwóch latach pobytu na Gateway stała się kosmopolitką.
- To jest chyba japoński - była zaskoczona. - Brzmi jak haiku. Wan, na co Heechom książki po japońsku?
- To nie są tak naprawdę Stare Księgi - odparł Wan tonem wyższości. - To tylko kopie innych książek. Wszystkie dobre książki są właśnie takie. Mały Jim twierdzi, że tak właśnie wyglądają wszystkie taśmy i książki Zmarłych, wszystkich Zmarłych, nawet takich, których tu nie ma. Czytam je bez przerwy.
- O Boże! - westchnęła Lurvy. - Tyle razy miałam coś takiego w ręku i nie wiedziałam do czego służy!
Paul zadziwiony pokiwał głową. Sięgnął w kierunku błyszczącego przedmiotu i wyciągnął wachlarz z tulipana. Dał się bardzo łatwo wyjąć - obraz znikł, a głos urwał się w pół słowa. Paul obracał rulon w rękach.
- Daję za wygraną - powiedział. - Każdy naukowiec na świecie próbował sobie z tym poradzić. Jak to możliwe, że nikt nie wpadł na to, co to jest?
Wan wzruszył ramionami. Już nie był zły, cieszył się, że mógł pokazać tym ludziom, że wie więcej od nich.
- Może oni też są głupi. A może mieli te, których nikt nie potrafi zrozumieć - dodał po chwili wspaniałomyślnie. - Z wyjątkiem być może Starców, jeśli w ogóle przyszło by im do głowy je przeczytać.
- Masz takie gdzieś pod ręką? - spytała Lurvy.
- Nigdy się nimi nie zajmowałem - wzruszył ramionami rozdrażniony. - Ale skoro mi nie wierzycie... - Pogrzebał w stercie z miną wyraźnie mówiącą, że tracą czas na rzeczy, które on już zbadał i ocenił jako mało interesujące. - Tak, to chyba jedna z nich.
Kiedy włożył ją do tulipana, wyświetlony hologram był jaskrawy i zaskakujący. Tak trudny do odczytania, jak gra barw na pulpicie statku Heechów. A nawet trudniejszy. Przedziwne, oscylujące linie skręcały się wokół siebie, rozdzielały w smudze barw, a potem na powrót schodziły. Jeśli był to język pisany, tak się miał do jakiegokolwiek europejskiego alfabetu, jak pismo klinowe. Różnica może była nawet jeszcze większa. Wszystkie języki świata mają chociażby to do siebie, że prawie wszystkie są przedstawiane przez symbole na gładkiej powierzchni. A ten można było odbierać trójwymiarowo. I towarzyszył mu jakby przerywany bzyk komara - jak telemetria, którą przez pomyłkę odbierali w kieszonkowym radiu. Tak naprawdę było to przerażające.
- Wydawało mi się, że wam się to spodoba - zauważył Wan złośliwie.
- Wyłącz to - poprosiła Lurvy. - Chcemy zabrać tego, ile się da - dodała po chwili energicznie. - Paul zdejmij koszulę. Załaduj jak najwięcej wachlarzy i zabierz to wszystko z powrotem do pomieszczenia Zmarłych. Zabierz też starą kamerę; niech ją zbada bioanalizator, może mu się uda sprawdzić, czy to nie jest krew Heechów.
- A co ty zamierzasz zrobić? - spytał Paul. Ale już ściągnął bluzę i zaczął w nią ładować błyszczące „książki".
- Zaraz przyjdziemy. Idź już, Paul. Wan? Jak potrafisz odróżnić te, które cię interesują?
- Oczywiście. Są znacznie starsze, czasami mają trochę odłamane krawędzie, jak na przykład to, widzisz?
- W porządku. Wy też zdejmijcie bluzy, tak żeby zrobić z nich torby. No, dalej. Wstydzić się będziemy kiedy indziej - powiedziała zdejmując kombinezon. Została w staniku i majteczkach, zawiązując rękawy i nogawki kombinezonu. Obliczyła, że może się tam zmieścić przynajmniej pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt wachlarzy. I razem z tuniką Wana i sukienką Janine byli w stanie zabrać co najmniej połowę tych przedmiotów. A to wystarczy aż nadto. Nie będzie zachłanna. W Fabryce Pożywienia było ich dużo więcej - pewnie przywiezione przez Wana, czyli najprawdopodobniej takie, które mógł zrozumieć.
- Czy w Fabryce też znajdują się czytacze?
- Oczywiście - odparł. - Inaczej po co by mi były książki? - Ze złością sortował wachlarze, mrucząc coś do siebie, kiedy przerzucał najstarsze, „bezużyteczne", do Janine i Lurvy
- Zimno mi - poskarżył się.
- Wszystkim nam zimno. Dlaczego nie nosisz stanika, Janine? - spojrzała na siostrę z niezadowoleniem.
- Nie zamierzałam się rozbierać - odparła dotknięta. - Wan ma rację. Tu jest zimno.
- Jeszcze tylko chwilkę. Pośpiesz się, Wan. Pomóż mu, Janine. Musimy jak najszybciej wybrać książki Heechów.
Zapełnili już prawie cały kombinezon Lurvy i Wan, który został tylko w spódniczce, nachmurzony i obrażony, ładował teraz wachlarz w swoje ubranie. Lurvy zaczęła kombinować, jak by tu zapakować kilkanaście w jego spódniczkę. Miał przecież pod spodem spodenki. Ale i tak wszystko szło dobrze. Paul zabrał już przynajmniej trzydzieści lub czterdzieści. W jej kombinezon mogło się zmieścić z siedemdziesiąt. No, a jeśli się zdecydują, mogą przecież kiedyś wrócić po resztę.
Lurvy uważała, że pewnie tak nie zrobią, bo nie należy przesadzać. Bez względu na to, co mogą jeszcze znaleźć w Niebie Heechów, odkryli jeden bezcenny fakt - okazało się, że wachlarze modlitewne to książki! Skoro dowiedzieli się aż tyle, batalia była prawie wygrana. Naukowcom na pewno uda się je odczytać. A jeśli nie, to w Fabryce Pożywienia znajdują się czytacze. W najgorszym przypadku mogli odczytać każdy wachlarz w jakieś końcówce Very, zakodować dźwięk oraz obraz i przekazać to wszystko na Ziemię. Może nawet udałoby im się wymontować ze ściany sam czytacz i zabrać go ze sobą... Lurvy nie miała w tym momencie najmniejszych wątpliwości, że kiedyś tu wrócą. Jeśli nie uda im się ruszyć Fabryki, zostawiają. Nikt nie będzie miał im tego za złe. I tak zrobili dużo. Jeśli trzeba będzie zrobić coś jeszcze, w ich ślady pójdą inne wyprawy, ale tymczasem... Przywiozą bogatsze łupy niż jakakolwiek inna ekipa poszukiwawcza od chwili odkrycia samej Gateway. Zostaną odpowiednio wynagrodzeni - co do tego nie ma wątpliwości - miała na to nawet osobiste słowo Robinette'a Broadheada. Po raz pierwszy od czasu, kiedy wystartowali z Księżyca, Lurvy pomyślała o sobie nie jak o kimś, kto walczy o nagrodę, lecz jak o kimś, kto wygrał. A jaki szczęśliwy będzie ojciec!
- Wystarczy - powiedziała, pomagając Janine złapać rozsypujący się worek z wachlarzami. - Zanieśmy je prosto na statek.
Janine przycisnęła nieporęczny tłumok do swych niewielkich piersi i wolną ręką podniosła jeszcze kilka sztuk.
- Mówisz, jakbyśmy mieli wracać - zauważyła.
- Może i wracamy - uśmiechnęła się Lurvy.
- Oczywiście, będziemy musieli jeszcze odbyć naradę, żeby podjąć ostateczną decyzję. Co się dzieje, Wan?
Stał przy drzwiach, trzymając pod pachą koszulę pełną wachlarzy. Wyglądał na przerażonego.
- Za długo zwlekaliśmy - szepnął, zerkając wzdłuż korytarza. - Przy krzaku są jacyś Starcy.
- Och, nie! - Lurvy ostrożnie wyjrzała. To była prawda, stali tam, wpatrując się w kamerę, którą Paul umocował na ścianie. Jeden ze starców sięgnął po nią i bez trudu zdjął.
- Wan, czy jest stąd jakieś inne wyjście?
- Tak, przez złote korytarze, ale... - jego nos pracował.
- Wydaje mi się, że tam też są. Czuję ich, tak, nawet ich słychać. - To prawda. Z miejsca, w którym korytarz zakręcał, dochodził do Lurvy cichy odgłos soczystego, smakowitego mlaskania.
- Nie mamy wyboru - zadecydowała. - Tam, skąd przyszliśmy, jest ich tylko dwóch. Postaramy się przebić przez zaskoczenie. Chodźcie! - Popędziła ich przed sobą, ciągle jeszcze trzymając taśmy, Heechowie są silni, ale Wan mówił, że ruszają się wolno. Jeśli będą mieli trochę szczęścia...
Ale szczęście im nie sprzyjało. Kiedy dotarli na otwartą przestrzeń, zobaczyli, że było ich więcej niż dwóch - sześcioro. Stali u wylotów innych korytarzy i patrzyli w ich stronę.
- Paul! - zawołała do kamery. - Złapali nas! Wsiadaj na statek i jeśli nie uda nam się uciec... - Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo już ją mieli. Rzeczywiście byli bardzo silni!
Ciągnęli ich przez kilka poziomów, każdego z nich prowadziło dwóch Starców. Bezdusznie coś do siebie szczebiotali, ignorując ich próby wyswobodzenia się i krzyki. Wan nic nie mówił.
Pozwolił, żeby go ciągnęli do wrzecionowatej konstrukcji, gdzie czekał następny tuzin Starców - za nimi stała nieruchomo olbrzymia, niebiesko podświetlona maszyna. Czy Heechowie składali ofiary? Czy przeprowadzali eksperymenty na jeńcach? Lurvy rozważała każde z tych interesujących pytań, ale na żadne nie mogła znaleźć odpowiedzi. Jeszcze się nie bała. Jej uczucia nie nadążały za faktami - tak niedawno pozwoliła sobie na poczucie triumfu. Musi minąć trochę czasu, zanim zda sobie sprawę, że poniosła klęskę.
Starcy świergotali coś do siebie, pokazując gestami na więźniów, korytarze, ogromną, cichą maszynę, przypominającą czołg bez działa. Koszmar! Lurvy nic nie mogła wywnioskować z ich gestów, choć sytuacja była oczywista. Po paru chwilach paplaniny wepchnięto ich do pomieszczenia, w którym - co dziwne - znaleźli dość znajome przedmioty. Kiedy drzwi się zamknęły, Lurvy zaczęła w nich grzebać - ubrania, szachy, wysuszone racje żywnościowe... W nosku jednego z butów tkwił gruby zwitek banknotów, ponad ćwierć miliarda brazylijskich dolarów, jak jej się wydawało. Nie byli więc pierwszymi jeńcami. Ale nigdzie nie znalazła nawet śladu broni. Odwróciła się do Wana, bladego i drżącego.
- Co teraz będzie? - zapytała.
Pokręcił głową jak Starzec. Stać go było tylko na taką odpowiedź.
- Mój ojciec... - zaczął i musiał przełknąć ślinę, zanim mógł mówić dalej. - Raz złapali mojego ojca i potem puścili, ale chyba nie zawsze idzie tak gładko, bo ojciec przestrzegał mnie, żebym nigdy nie dał się złapać.
- Przynajmniej Paulowi się udało. Może... da radę sprowadzić pomoc - zaczęła Janine, ale urwała, bo nie spodziewała się odpowiedzi. Jakakolwiek nadzieja zakrawała na czystą fantazję, biorąc pod uwagę, że każdy ziemski statek potrzebowałby czterech lat, żeby dotrzeć do Fabryki Pożywienia. Jeśli jakaś pomoc nadejdzie, to na pewno nie szybko. Zaczęła przeglądać stare ubrania. - Przynajmniej mamy co na siebie włożyć. Chodź, Wan, ubierz się.
Lurvy poszła za jej przykładem, lecz przystanęła słysząc dziwny odgłos, jaki wydała siostra. To był prawie śmiech.
- Co cię tak śmieszy? - warknęła. Janine, zanim odpowiedziała, włożyła na siebie sweter. Był za duży, ale ciepły.
- Właśnie pomyślałam sobie o instrukcjach, które do nas dotarły. „Zdobyć próbki tkanek Heechów". No i wyszło na to, że oni mają próbki naszego ciała. Nas wszystkich!
Strona główna
Indeks